ANDRZEJ GOŁOTA

albo o wspaniałej umiejętności samodzielnego decydowania o własnym życiu…

Kto pamięta walkę Andrzeja Gołoty z Tysonem z 2000 roku? Polak wbrew pokładanym w niego nadziejom, zrezygnował po drugiej rundzie i odprowadzany gwizdami zszedł z ringu. Jego trener Al Certo szalał. Niemal siłą próbował nakłonić pięściarza do powrotu, a gdy mu się to nie udało wielokrotnie publicznie oskarżał go o tchórzostwo i niesportowe zachowanie.
Wygoleni komentatorzy wszystkich niemal stacji telewizyjnych nie kryli rozczarowania. Podobnie organizatorzy.
Potem okazało się, że Gołota miał złamaną kość policzkową, a jego lekarz zapewniał, że dalsza walka uczyniłaby go kaleką. Sam sportowiec powiedział dziennikarzom jedynie:


Słuchajcie, boks to jest trudny sport. Przepraszam wszystkich moich kibiców, którzy na mnie liczyli, ale to nie był mój dzień.


Jednocześnie wyszło też na jaw, że Tyson walczył pod wpływem narkotyków, przez co odebrano mu zwycięstwo i walka została uznana za „nieodbytą”.
Ostatecznie sprawa ucichła, ale Gołota jeszcze wiele razy musiał się tłumaczyć z tego, że … zmienił swoją decyzję. Bo do tego w gruncie rzeczy sprowadzało się opuszczenie ringu.
Wpadła mi dziś w ręce jakaś wzmianka o tej historii i pomyślałam, że rezygnacja z wcześniej dokonanych wyborów to dyscyplina niemal tak trudna jak boks.

Widać to na przykładzie powieści i filmów sensacyjnych, w których aż roi się od bohaterów chcących się wycofać. Z gangu, z towarzyskiego układu, z pozamałżeńskiego związku. Jednym słowem zrezygnować z raz podjętej decyzji. Nie ważne, że była świadomie zła. Mogli przecież zmądrzeć, zmienić się. To się podobno zdarza, zwłaszcza w Ameryce.
I tu spodziewany znak: STOP.

Nic dziwnego, że tak wyszkoleni nie umiemy i w prawdziwym życiu w porę wycofać się z czegoś, co przestało nam odpowiadać.
Jest jeszcze jeden powód.
Zawsze gdzieś za nami stoi taki trener, który wpychając nam w usta ochraniacz krzyczy „Dalej! Walcz!” Jest w komfortowej sytuacji, bo przecież sam nic nie straci, gdy przegramy. To nie on dostaje po głowie. To nie on ryzykuje. Pokrzyczy z boku, przeliczając już spodziewane profity, a w razie wpadki wzruszy ramionami. „Sam się przecież zdecydowałeś”.
Kontynuujemy więc nieciekawą pracę, ciągniemy nudny kierunek na studiach, lata trwamy w nieudanym związku – dla męża, dzieci, rodziców, szefa, kogokolwiek. W imię źle pojętej odpowiedzialności za raz dokonany wybór, sprawnie marnujemy sobie życie. Źle pojętej, bo jeśli zmiana decyzji nikogo nie krzywdzi, to czemu jej nie zmienić, nawet dla kaprysu? Nikomu naprawdę nic do tego.
Zauważ, jak mało jest ludzi, którzy krzykną, zanim wdepniesz w błoto, a jak wielu potem się przygląda, gdy w nim brniesz.
Gołota zachował się skandalicznie? Bo co? Nie dał sobie zrobić krzywdy?
Kto się nie zgadza, niech przemyśli, ile razy w życiu był jak Gołota – przymuszany, choćby psychicznie, do czegoś, czego nie chce, przez kogoś, kto liczy na własne korzyści? Nie ważne – dla idei, pieniędzy, czy najczęściej dla zwykłego widowiska.

Ile razy byliśmy w takiej samej sytuacji?
No, może w prawie takiej samej.
Bez tych kilku milionów na otarcie łez.